Liwiec
09 .10.2005 r.

Liwcem z Kisielan

Po sobotnim leniuchowaniu z Michałem na BugoNarwi, niedzielne pływanie zapowiadało się już inaczej z racji towarzystwa. Kazik i Wojtek, to już zupełnie inna filozofia kajakowania. Żadnej relaksacji, ranne wstawanie, wiosło w garść i do przodu. Założyłem ostrą jazdę i aby mieć szansę na, przynajmniej kilkakrotne, wyjęcie aparatu fotograficznego, zabrałem ze sobą Calabrię, dłuższą ponad metr od Kazikowego Chello. Udało mi się również wynegocjować przesunięcie godziny spotkania na 6.45, tak aby zdążyć spełnić obywatelski obowiązek w punkcie wyborczym. Tutaj muszę zdradzić, że Kazik ostatnio zaczął studiować podręcznik >Szkoła Turystyki Kajakowej< autorstwa Zygmunta Skibickiego i bzdury, jakie są tam powypisywane, stały się przyczyną jego nocnych koszmarów, uniemożliwiających mu spanie.
Zaplanowaliśmy start z Mokobód, ale skoro byliśmy tam przed godziną 9.00, pomknęliśmy dalej do Kisielan, było nie było, rodowej wsi sołtysów gminy Mokobody. Według Atlasu Hydrograficznego, miało to wydłużyć trasę o jakieś 8 km.
Samochód zostawiliśmy na parkingu przy Domu Dziecka i o 9.30 byliśmy już na wodzie. Mimo grzejącego słońca było bardzo rześko. Liwiec na tym odcinku okazał się rzeką spławną, nawet dla kajaków dwuosobowych.
Rzeka łagodnie kręci pośród łąk, od czasu do czasu wpływając w szpaler drzew lub pomiędzy łozy. Na tym odcinku, praktycznie nie ma żadnych przeszkód w korycie rzeki. Kiedy zaczęliśmy komentować, że będzie obciach, pojawiła się pierwsza łatwa zwałka. Podobnie do samego Zaliwia, gdzie na obrzeżu lasku zjedliśmy śniadanie.
Namawiałem chłopaków, żeby w Zaliwiu Piegatkach odwiedzić najlepszego masarza w gminie Mokobody, ale oni wyciągnęli swoje pudła z ryżem i nie było dyskusji. Wiadomo było, kto tu poważnie podszedł do tematu odżywiania na spływie.
Odcinek do ujścia rzeki Kostrzyń, okazał się najciekawszy. Na początku ciekawostki jak zwalone nadbrzeżne drzewo ze skarpą wysoką na trzy metry, czy metrowej szerokości drzewo solidnie nadgryzione przez bobry. Następnie Liwiec zwęził wyraźnie swe koryto i tak ostro meandrował na łąkach, że zacząłem mieć problemy z płynnym przepływaniem kolejnych ósemek i musiałem się solidnie przyłożyć do wiosłowania, aby nadążać za chłopakami w swoim >długasie<. O prawdziwych zwałkach już nie wspomnę. Tutaj już nie musieliśmy się wstydzić wyboru szlaku. Nikt nam nie zarzuci, że płynęliśmy autostradą.
Dodatkowym urozmaiceniem tego odcinka było nagłe pojawienie się pośród łąk, sielskiego obrazka gospodarstwa z gniazdem bocianim na stodole. Był to początek zabudowań wsi Wólka Proszowska.
Za miejscowością wszystko wróciło do normy, meander za meandrem, tyle, że czasem pojawił się jakiś lasek.
I tak aż do Kostrzynia, Dalej Liwiec zaczął płynąć stosownie do swojej nazwy. Szeroko rozlana rzeka doprowadziła nas do łąk Wyszkowa a za kierunkowskaz służyła sylwetka kościoła.
Przy moście zrobiliśmy następny popas, a przerwę wykorzystaliśmy na sondaż wyborczy w miejscowym barze.
Dowiedzieliśmy się, że nie ma, na kogo głosować, odkąd zrezygnował Włodzimierz Cimoszewicz (wiadomo swój - krajan). Jedynym, który został do rozważenia to Andrzej Lepper. W każdym bądź razie bufetowa gorąco nas zapewniła, że będzie głosowała. A żeby nie było żadnych wątpliwości, informuję, że kupiliśmy tam słodycze o nazwie Kittie Cat.
Dalszy odcinek Liwca to szeroko rozlana rzeka o dość wysokich brzegach, łagodnie schodzących do wody.
Muszę tutaj napisać, że zaskoczył nas brak na tym odcinku Liwca, tzw. głupich mostków. Te, które się znajdowały na początku trasy, były poprowadzone wysoko nad lustrem wody, zaś te na szerokim korycie były zaopatrzone w uchylne segmenty. Zupełnie inaczej niż w relacjach z kierunku północnego.
W pewnym momencie, na końcu długiej niecki odchodzącej od rzeki, pojawia się wieża zamku w Liwie. Zlekceważyłem to miejsce, a było stamtąd najładniejsze ujęcie zamku. Oczywiście robiłem fotografie tego zamku z kilku innych miejsc, ale ta niecka ładnie się komponowała z zabytkiem.
Od zamku to już wyścig, sprowokowany przez Kazika. Kończymy przy Zajeździe na Liwskich Mostach w Węgrowie, gdzie czekał na nas samochód. W sumie przepłynęliśmy 36,5 kilometra.