Wycieczka
11-13.11.05 r.
Na długi listopadowy weekend planowaliśmy spływ dopływami Parsęty, ale
ograniczenia czasowe, no i żal naszego szczecińskiego przyjaciela Leszka
Matalewskiego, z powodu niemożności popłynięcia z nami w tym terminie,
wpłynęły na zmianę planów.
Przyjęliśmy założenie, max. 250 km od Warszawy, z nadzieją, że w tym ograniczeniu
zmieści się rzeka Bukowa, polecona nam w ubiegłym roku przez strażnika
wodnego, podczas powrotu ze spływu dopływami Tanwi. Weryfikacja przeprowadzona
przy pomocy programu o nazwie Drogowa Mapa Polski, wykazała, że Janów
Lubelski (238 km od Warszawy) jest idealnym miejscem na bazę wyprawy.
Pozostał tylko dylemat wynikający z dwóch niekorzystnych informacji. Na
oficjalnej stronie Powiatu Janowskiego, w części dotyczącej turystyki
aktywnej, wyczytaliśmy, że: Na terenie powiatu nie ma rzek, na których
można by było uprawiać turystykę. Jedyną możliwość stwarza 40-hektarowy
zalew położony w granicach miasta Janowa.
Druga informacja mówiła, że od 5 miesięcy nie padał tam deszcz, a potwierdzili
to nam właściciele gospodarstw agroturystycznych z Malińca, którym to
powysychały studnie.
Mimo wszystko, podjęliśmy ryzyko odwiedzenia Roztocza Zachodniego i uzupełniliśmy
program o spływ rzekami Sanna oraz Wyżnica.
Jako bazę wybraliśmy Ośrodek Edukacji Ekologicznej w Janowie Lubelskim.
Uznaliśmy, bowiem że pływamy głównie tam, gdzie nie docierają drwale rzeczni,
czyli uprawiane przez nas kajakarstwo jest jak najbardziej związane z
poznawaniem terenów ekologicznych. No może 9-osobowa grupa była trochę
zbyt liczna jak na pokonywanie terenów szczególnej troski, ale tym razem
nie planowaliśmy przemykania się przez rezerwaty. Zakładaliśmy, że poza
Bukową, powinny być to łatwe, nizinne rzeczki.
Ze względu na krótki dzień, zaplanowaliśmy piątkowy wyjazd z bazy na godz.
8 rano. Nasza trójka (Kazik, Wojtek, ja) nocowała w Janowie, zaś szóstka
naszych przyjaciół z grupy Fun Kayak miała dojechać rano dwoma samochodami.
Pierwszy samochód owszem dojechał na czas, ale pasażerowie drugiego zostali
obudzeni naszym telefonem.
W związku z tym opóźnieniem postanowiliśmy wyjechać naprzeciw spóźnialskim
(balowiczom?) i popłynąć tego dnia rzeką Sanną z Zaklikowa do Borowa,
coś około 20-25 km (mierzone na mapie o skali 1 : 300000).
Ostatecznie udało nam się wystartować o godzinie 10.10. Rzeka dość szeroka,
silnie meandrująca, wody dosyć dużo, wydawało się, że mimo wszystko szybko
dotrzemy do mety. Niestety po kilkuset metrach pojawiły się łagodne zwałki,
później bardziej wymagające i jednocześnie zauważyliśmy zwiększający się
spadek rzeki.
Na gruzach zawalonego mostku stwierdziliśmy, że ta woda nieźle ciągnie
a jeden ze spóźnialskich wykonał na nich efektowną kabinę.
Następnie, obok zwałek zaczęły pojawiać się hydrotechniczne budowle w
postaci czerpni wody składających się z dużych kół i przymocowanych na
obwodzie pojemników, przy których rzeka była zazwyczaj przegrodzona zaś
przesmyk był nakierowany na koła. Gdzieś tam po drodze spotkaliśmy też
spławną zastawkę.
Coś mi tutaj przestało pasować na tej niby łatwej rzeczce. Takiego nagromadzenia
przeszkód nie spodziewaliśmy się. Zwałki rozmieszczone były niezwykle
regularnie tak, że podróż ta zaczęła się wydłużać i wydłużać. Mimo sporej
uciążliwości nie było pełnej mobilizacji i wyraźnie płynęliśmy zbyt wolno.
Dało się zauważyć staranne przymiarki do pokonania każdej przeszkody.
Bawiłem się oglądając jak jedni w trakcie pokonywania przeszkód trzymali
czapki w zębach, zaś inni przed tuż przeciskaniem się pod kłodą, starannie
układali je na tym zwalonym drzewie. Wszystko to znalazło się w dokumentacji
cyfrowej (no, bo zestawu zdjęć cyfrowych chyba już nie można nazwać dokumentacją
mechaniczną).
Na śniadanie zatrzymaliśmy się dopiero około godziny 15.00 za mostem w
Łążku. Kończąc półgodzinny postój stwierdziliśmy, że jeszcze mamy z godzinę
do czarnej nocy, a tutaj jedna trzecia trasy przed nami. Wzięliśmy się
we trzech do roboty, natomiast reszta spasowała. Próbował jeszcze dogonić
nas Krakus, ale noc odebrała mu ochotę do dalszego pływania.
Do Borowa dopłynęliśmy z Wojtkiem chyba kwadrans po godzinie 17.00. Kazik,
który samotnie wyrwał do przodu był 20 minut przed nami.
Jeśli chodzi o stronę krajoznawczą, to rzeka spodobała się nam bardzo.
Płynie na tym odcinku w głębokim korycie, otoczona malowniczym lasem liściastym
- był to chyba ostatni moment na podziwianie jesiennych kolorów liści.
Praktycznie na całym odcinku Sanna silnie meandruje. Jest dużo, regularnie
rozmieszczonych zwałek, większość stylowych z kłodami w roli głównej.
No i te czerpnie. Chyba najładniejsza rzeka, którą płynęliśmy w tym roku.
W sobotę wydawało się, że zapanowała już pełna dyscyplina. Wyjechaliśmy
z bazy o 7.30 i schroniliśmy się przed siąpiącym deszczem pod daszkiem
wiaty nad Bukową, niedaleko szosy rzeszowskiej, w czasie kiedy kierowcy
rozstawiali samochody, tym razem w dwóch miejscach: w Jastkowicach i w
Brandwicy nad Sanem.
Niestety, dla odmiany ten zdyscyplinowany w dniu wczorajszym kierowca,
wziął i zapomniał fartucha - a tu mżawka i spodziewane zwałki.
Kazik postanowił poczekać na wspomnianego kierowcę a reszta grupy popłynęła
w dół rzeki. We dwóch z Wojtkiem wysforowaliśmy się do przodu i podziwialiśmy
leśno-łąkowe otoczenie Bukowej. Bukowa kręciła znacznie łagodniej niż
Sanna. Od czasu do czasu pojawiały się zady uciekających saren.
Tylko tych oczekiwanych zwałek jakoś nie było widać. Rozmarzeni tym sielskim
klimatem, przez długi czas płynęliśmy oddzielnie koncentrując się na fotografowaniu
otoczenia: tajemniczych dopływów, ciekawych kształtów drzew i panoramy
rzeki. W rejonie miejscowości Szwedy Bukowa przyspieszyła i deszcz przestał
siąpić, choć temperatura wyraźnie była niższa niż prognozowane 11 stopni
Celsjusza.
Popas z ogniskiem zrobiliśmy gdzieś za Kuziorami, mając pewność, że dzisiaj
dopłyniemy do mety za dnia.
Przed Jastkowicami rzeka rozlała się szeroko, pojawiły się kilkusetmetrowe
proste odcinki oraz drobne prożki kamienne, zaś w pobliżu ujścia były
już prawdziwe, wysokie progi. Tutaj tylko podpórka wyratowała jednego
mniej uważnego kajakarza.
Szybko dopłynęliśmy do Sanu i kilkanaście minut po godzinie 14 zakończyliśmy
spływ pod mostem w Brandwicy.
Wracając do naszej bazy zauważyliśmy wyrazy uznania w oczach kierownictwa
Ośrodka. Krótko mówiąc, mamy przyjazną bazę w kolejnym regionie kraju.
Niedzielę uczciliśmy dłuższym o pół godziny snem.
Szukanie miejsca startu na Wyżnicy to już improwizacja. Ostatecznie wodujemy
na uregulowanym odcinku rzeki, koło Chruślanek Józefowskich. Po kilkuset
metrach metrowy jaz, dalej następny ponad półtorametrowy, i kolejny już
niższy, ale za to z belką utrudniającą przepłynięcie. Następnie rzeka
zaczyna kręcić w naturalnym korycie, tradycyjnie przyspiesza, pojawiają
się zwałki i krzaki. Tego się nie spodziewaliśmy, bo Cierniki chwaliły
się, że pływały Wyżnicą kajakami dwuosobowymi. Najwyraźniej na innym odcinku.
Rzeka na chwilę łagodnieje, wpływa w las, by po minięciu mostu drogowego
zaskoczyć nas dwumetrowym jazem. Ja, dzisiaj się nie moczę. Większość
>Legionistów< skacze.
Znowu zwałki, krzaki, bardziej uciążliwe i mniej sympatyczne niż na Sannie.
Postój robimy na zakręcie Wyżnicy z wysoką i stromą skarpą. Na zakończenie
popasu konkurs zjazdów w kajaku z prawie pionowego zbocza. Najbardziej
efektowny zjazd wykonał Śliwka, wybierając odcinek zjazdu pokryty dywanem
z opadłych liści. Osiągnął imponującą prędkość, no i to wodowanie.
Po tej zabawie wracamy do rzeczywistości, czyli zwałek. Najbardziej spodobały
mi się dwa skrzyżowane drzewa leżące ponad metr nad wodą z niezliczona
ilością gałęzi sterczących w dół.
Z czasem rzeka staje się szersza, zwałki łagodnieją, a w rejonie Józefowa
to już leniwa, płytka, typowa rzeka nizinna. Opływamy ten Józefów i opływamy.
Przemieszczamy się równolegle do Wisły a ujścia ciągle nie ma. W końcu
przebijamy się przez płytkie rozlewiska położone między wyspą i brzegiem,
aby przez wyłom w jakimś umocnieniu wydostać się na Wisłę.
Jeszcze tylko wyścig do podnóża skarpy w Starych Kaliszanach i koniec
wyprawy. Zdążyliśmy tuż przed zmrokiem.
Konstatujemy z Kazikiem, że mamy tutaj jeszcze roboty na przynajmniej
dwa wyjazdy, zaś ekipa Fun Kayaka zaprasza się na następną eksplorację.
Cóż tutaj można dodać, impreza była niezwykle udana.
Wracając, przejeżdżamy obok gotyckiego kościoła w Piotrawinie, który do
tej pory podziwialiśmy od strony Wisły, ale jest już późno i zwiedzanie
tego zabytku związanego z rodem Oleśnickich, musimy odłożyć do następnego
razu.
Letman
|
|