Z Okrzejki przez Pytlochę, Bączychę i kilka
metrów Wisły, do Promnika
Jadąc na start zastanawiałem się, na ile sprawdzą się prognozy pogody.
Przez wszechobecną mgłę szybko przebiło się słońce, tylko wskaźnik na
moście w Górze Kalwarii informował o ujemnej temperaturze i straszył gołoledzią.
Na starcie w Oroniem, poza naszą trójką (Marcin, Wojtek), zjawiła się
tylko Asia.
Od razu skojarzyło mi się to ze słynną piosenką Danuty Rinn.
Może do pełnej satysfakcji wystarcza im tylko trening na basenie. A może,
jako prawdziwi mężczyźni, wybrali Konfrontację Sztuk Walki. W końcu startował
tam jakiś kajakarz, choć z góry wiadomo było, że z mistrzami Brazylijskiego
Jiu Jitsu nie miał żadnych szans. Tam się liczą nogi. W eliminacjach,
gdzie odpadł, decydowała jakość gardy. Ruszamy we mgle, wody dużo, prąd
bystry - widać wyraźny spadek. Koryto szybko zwęża się i po ilości drewna
w korycie widać, że szlak Okrzejki nie był dawno odwiedzany. Tempo mamy
dość wolne. Przy zastawce odprowadzającej wodę do Pytlochy robimy sesję
fotograficzną, bo najwyższy czas uruchomić internetową stronę grupy. Od
pewnego czasu Rohatek wytyka mi brak zdjęć w naszych relacjach.
W trakcie skoków przez zastawkę, górale krytykują mnie za słodkowodną
technikę operowanie wiosłem. Wykonują dokumentację mego braku profesjonalizmu.
Chyba będę musiał powalczyć z nawykami.
Marcin, któremu w tym tygodniu przypadł tytuł pechowca, zaczyna szukać
źródła przecieku w swoim kajaku.
Po dokładnych oględzinach, okazuje się, że ma regularną dziurę, jakby
od gwoździa.
Tutaj popisuje się swoją zaradnością - wbija kołek w otwór i uszczelnia
to wszystko stopionym plastikiem.
Przed mostem drogi do Łaskarzewa, wpływamy w najładniejszy odcinek dzisiejszego
spływu. Pytlocha płynie przez Las Maciejowski, głęboko wcięta w nadzalewowy
taras doliny Wisły. Koryto jest szersze, ale i woda płytsza, trzeba omijać
płycizny. Nie ma przeszkód. Upajając się urodą otoczenia, dopływamy do
przysiółka Zakręty, gdzie napotykamy pojedyncze zwalone drzewa. Fotografujemy
z Marcinem, zaś Asia z Wojtkiem uciekają nam do przodu.
Za Szosą Dęblińską kończy się las i Pytlocha osiąga taras zalewowy. Zwęża
tutaj swoje koryto, prostuje bieg, jakby wpłynęła w przekop. Woda znacznie
głębsza, nurt wartki i od razu nasza podróż nabiera przyspieszenia. Na
postoju natrafiamy na ślady gromady łosi.
Robi się zimno, startujemy, bo do przepłynięcia jeszcze połowa z dzisiejszych
20 kilometrów. Jedyna przeszkoda to sztuczny prożek o wysokości 80 cm.
Szybko dopływamy do Bączychy, a właściwie starorzecza Wisły. Rzeka szeroka
na kilkanaście metrów, nie ma żadnych przeszkód. Łapiemy właściwy rytm
wiosłowania i tempo wzrasta. Asia z Wojtkiem, oczywiście na czele.
Spotykamy nieliczne ptaki: kaczki i czaplę siwą.
Ostatnie cztery kilometry Bączychy to już szerokie rozlewisko. Trafiamy
na dużą grupę wędkarzy, zachowanie typowe, szkoda słów.
Docieramy do Wisły, trzeba przepłynąć nią kilka metrów, aby trafić do
ujścia Promnika. Na Promniku wiosłujemy pod bystry prąd, jest trochę przeszkód.
Po osiągnięciu Rudy Tarnowskiej Wojtek z uznaniem stwierdził, że spocił
się na tym kawałku Promnika.
Płynęliśmy w sumie pięć godzin.
Marek
|
|